Nieprzeniknionej ciemności nocy nie raczyły rozproszyć neonowe bilbordy reklamowe, ani światła samochodowe nowojorskich taksówek, ani nawet wysokie stalowe lampy imitujące las masywnych sekwoi, a już na pewno nie mogły jej rozświetlić radosne myśli bawiących się ludzi. Nic nie było w stanie wygrać z ciemnością i jej przerażającym pomocnikiem - tajemniczym głosem, który brzęczał w głowie Barnesa niczym kościelny dzwon zaganiający wierzących do modlitwy.
Bucky położył się do łóżka z nadzieją, że zdoła usnąć. Od około miesiąca na drodze do snu pojawiły się pewne zaskakujące przeszkody, których James nie potrafił sforsować, wytrzymałość zapór znajdowała się poza jego wszelką kontrolą. Zazwyczaj udawało mu się zasnąć, jeśli mocno tego chciał i całą swoją uwagę skupiał właśnie na sennej nieświadomości, a nie na otaczającym go mroku oraz tańczących w oknie tajemniczych światłach.
Nigdy nie cierpiał na żadną fobię, nie bał się ani wysokości, pająków, psów czy np. ciemności; rozpatrując jego postawę pod kątem strachu, można by rzec, że był nienormalnie odważny. Od pewnego czasu zaczął jednak źle reagować na noc i jej uroki. Piekielne srebrne światło księżyca nie koiło rozkołatanych nerwów, iskrzące się za pierzastymi chmurami gwiazdy nie wyglądały jak maleńkie świetliki, a jak płonące diabliki obserwujące Bucky'ego i kablujące o nim swojemu przełożonemu - kimkolwiek on był - natomiast zachody słońca nie wzbudzały w Jamesie takiego poruszenia, jakie odczuwał jeszcze nie tak dawno temu. Przeklinał zmierzch codziennie, klął jak szewc na swoje zamykające się ze zmęczenia oczy i koniec końców musiał ulec niełatwej do zwalczenia potrzebie snu. Odkładał pilota i wyłączał wszystkie światła, pomimo strachu siedzenia w mroku. Nie potrafiłby zasnąć przy jakimkolwiek działającym źródle blasku. Nienawidził szalejącej mu pod zamkniętymi powiekami jasności jeszcze bardziej od ciemności.
Rozebrał się do naga, wskoczył pod kołdrę, jakby coś zaraz zamierzało przeprowadzić na nim brutalny mord, i ponad godzinę wpatrywał się w biały sufit, nie poruszając się przy tym choćby o milimetr. Czuł się bardzo źle ze swoim strachem. Gdyby musiał, zaryzykowałby własne życie dla swoich przyjaciół, a przerażała go noc? Że niby coś miałoby mu się stać podczas snu? Może właśnie tego tak panicznie się bał - bezużytecznej śmierci, bez poświęcenia, bohaterstwa. Z całego serca wolałby zginąć dziesięć razy w męczarniach, byleby ocalić swoich bliskich, niż wyzionąć ducha, nie będąc tego świadomym.
Fala wspomnień przybyła - tak jak zawsze o tej samej porze - o pierwszej pięć nad ranem. Makabryczne sceny tortur, wymazywania osobowości i resztek człowieczeństwa, następnie zastępowanie prawdziwego, szczerego do bólu, ale dbającego o innych Jamesa Buchanana Barnesa... niczym. Nicością, której sam nie potrafił zapełnić. Ale, jak się okazało, dla przyjaciół wyczyn ten nie był niczym wyjątkowym. Wybawca Steve? Bucky musiał mu przyznać ten tytuł.
Pojawieniu się widma przeszłości towarzyszył również tępy ból w potylicy, jakby mózg Bucky'ego próbował się wydostać na zewnątrz.
Pojawieniu się widma przeszłości towarzyszył również tępy ból w potylicy, jakby mózg Bucky'ego próbował się wydostać na zewnątrz.
Co dziwne, wspomnienia nagle uległy zniekształceniu. Zamiast bólu, Bucky odczuł niewiarygodny spokój, ktoś lub coś w jego głowie zesłał mu lekarstwo na wszystkie rany. Wiecie jak takie cholerstwo się nazywa? Ten podstępny spokój? Cisza przed burzą, ot co!
Wiatr się zerwał, poruszył myślami Bucka dynamicznie, tępy ból w czaszce powrócił i już przez resztę nocy nie zniknie, Bucky o tym doskonale wiedział. James odniósł wrażenie, jak gdyby cały świat obrócił się przeciwko niemu, zarówno sfera materialna jak i duchowa. Jakby duchy zstąpiły z niebios na ziemię i przemówiły ludzkim głosem, by ponabijać się z cierpienia Bucky'ego.
Chwilę, tak jak zawsze, rzucał się po łóżku, wymachując dłońmi nad głową. Głosy. Straszne, paraliżujące, mrożące krew w żyłach głosy. W głowie... głosy!, myślał rozbawiony i zarazem zdezorientowany, przestraszony James. Jebana telepatia!
Niezrozumiałe szepty, niekiedy szum podobny do tego w źle nastrojonym radio. Lecz główną rolę w tym spektaklu dźwięków zagarnął dla siebie... śmiech! Najprawdziwszy śmiech, damski, szczery. A po chwili kobiecie odpowiedział męski rechot i Buck miał wrażenie, że kojarzy barwę ów głosu, nie dopuszczał jednak do siebie tej chorej myśli. Strach był wystarczająco potężny, a znajomy ryczący śmiech go potęgował.
Każdej nocy to samo: szepty, śmiech, ból potylicy.
Nagle wspomnienia Hydry i jej ohydnej działalności rozpłynęły się, a przed oczami wyobraźni Bucky dostrzegł rozmazaną, białą postać o długich jasnych włosach. Mężczyzna przyjrzał się jej bardzo uważnie, wręcz czujnie, jakby ta niematerialna osoba miała zaraz zaatakować, skupił się i próbował rozpoznać tę tajemniczą osobę. Nie zdołał, natomiast głosy zahuczały ponownie, głośniej niż dotychczas, a hałas łudząco przypominał wydźwięk startującego odrzutowca. Ból, nie tylko głowy, ale teraz również i uszu, nasilił się do tej pewnej granicy pomiędzy świadomością, a 'o kurwa, co się dzieje?!'.
Odrzucił kołdrę, odkrywając nagie spocone ciało. Buck czuł się tak, jak po wyśnieniu jakiegoś irracjonalnego koszmaru i jakby ten koszmar trwał dalej w rzeczywistości. Na dodatek ta tajemnicza kobieta - jak podejrzewał po dostrzeżeniu włosów do pasa - nie dawała mu spokoju.
- To tak jakbym macał nieczułą na bodźce czuciowe dłonią w tym... mroku - mówił do siebie, zbierając wszystkie siły i całą możliwą odwagę, by zejść z łóżka i dotknąć stopami dywanu. - Tak jakbym wiedział... że tam... coś stoi i czeka... Odpowiedź!
A ty jak ślepiec... macasz i nie możesz wymacać - warknął głos w jego głowie, znajomy, ale w tym samym momencie nieznany. Przerażony Buck rozejrzał się w popłochu i niczym szaleniec sięgnął po szklankę stojącą na małym nocnym stoliku. Cisnął nią o ścianę, tworząc mokrą plamę. Chciał choć na chwilę zagłuszyć głosy. A one, podobne do hien żerujących na padlinie, wybuchnęły zsynchronizowanym chichotem.
Bucky rzucił się do leżącej na stoliku komórki i wybrał jeden jedyny numer, którego widok był maścią na ból życia.
Zanim jednak Buck zdążył choćby odblokować dotykowy ekran, rzecz jasna niemetalową dłonią, ekran rozświetlił się bardzo jasno i pojawiło się na nim imię dzwoniącego. Bucky odebrał i ulżyło mu, gdy po drugiej stronie odezwał się zaniepokojony Steve.
- Buck, wszystko dobrze? - zapytał niepewnie, jakby wcale nie chciał usłyszeć odpowiedzi, czy to z powodu obawy, czy z braku zainteresowania, choć James wątpił, że Steve kiedykolwiek mógłby być nim niezainteresowany. - Zawsze dzwonisz o drugiej dwanaście, a już jest druga czternaście. Myślałem, że coś się mogło stać, że nie wytrzymałeś tego szaleństwa... Więc zadzwoniłem. Ostatnio stałeś się na dodatek bardziej nerwowy.
- Martwisz się? - Bucky zakpił, kręcąc się po pokoju.
- Głupie pytanie!
- Coraz dłużej mogę to wytrzymać. Ale łeb... rypie mnie... tak tu, z tyłu - Buck przyłożył dłoń do potylicy, jakby Steve był w stanie to zobaczyć.
- Wpadasz do mnie?
- A nie denerwuje cię to już? - zapytał Bucky tylko po to, by nie wyjść na egoistę. - Od miesiąca tak łażę w te i we wte do ciebie. Nie masz mnie dosyć?
Chwila milczenia i ponowny chór głosów. Steve! Proszę, odezwij się!, błagał Buck, panikując, że Rogers jednak powie 'Nie przychodź'. Po co zadał to durne pytanie?!
- Jesteś moim przyjacielem - Steve szepnął w końcu. - Wbijaj, powinienem mieć gdzieś bogate zapasy alko.
- Zaraz będę.
Rozłączył się, zarzucił na siebie cokolwiek i ucieszony wybiegł z domu. Bieg o drugiej nad ranem? Samo zdrowie, szczególnie jeśli nie pada. Jeden szkopuł tkwił w fakcie, że głosy nie ustępowały w swoim monologu, a jeden wydawał się dominować nad innymi. Głośniejszy, pewniejszy...
Znowu się nachlasz! Posłuchaj!
Ni to głos męski, ni to damski. Taki nijaki, bez wyrazu, emocji. Tak jakby nie groził, a po prostu oznajmiał nadbiegające fakty. Bucky nie chciał rozmawiać z tym czymś i dowiadywać się, o co w tym wszystkim chodzi. Oszalał, oto cała historia, nic dodać, nic ująć. Głosy w głowie to oczywisty objaw obłędu. Póki o jego przypadłości wiedział tylko on i Steve, i kilku dodatkowych agentów TARCZY, nie zamierzał rozpowiadać i niszczyć tego spokoju, który jeszcze w nim został - wolał sam uporać się z problemem, niż mówić komukolwiek o swoim kłopocie, a co dopiero go akceptować. Nigdy! - przysiągł sobie. Podkreślił, że wolałby zdechnąć niż bratać się z własnym szaleństwem. Niedorzeczne!
Zanim zdążył się zorientować, stał już przed drzwiami Steve'a. Zapukał. Cisza. Zdziwiony nacisnął dzwonek i przytrzymał, by ewentualnie zbudzić śpiącego Rogersa lub przebić się przez szum prysznica... Cokolwiek Steve robił, musiało być głośne, jeśli nie dosłyszał walenia do drzwi w stylu Bucka.
James postanowił obejść dom i posprawdzać okna po tym, jak nikt mu nie odpowiedział. Jeśli nie drzwiami - to jakoś inaczej. James nie lubił dostrzegać problemu. Wolał myśleć o nim, jako o przeszkodzie, którą trzeba obejść albo przeskoczyć, ewentualnie przeczołgać się pod. Problem... Najbardziej ograniczające ludzi słowo, jakie kiedykolwiek mogło powstać. Żałosne w ludzkiej naturze jest to, że po usłyszeniu ów słowa, zaskakująco dużo osób wycofa się, przestanie działać i zajmie się czymś innym, łatwiejszym. Stety czy niestety, Bucky do tego tchórzliwego gatunku nie należał.
Podszedł do pierwszego lepszego okna i zajrzał do środka. Ulżyło mu, gdy dostrzegł stojącego i rozmawiającego z kimś Steve'a, lecz gdy dostrzegł drugą osobę, serce mu się zatrzymało. W fotelu ze szklaneczką whisky w dłoni siedział dumny Stark! A obok fotela stała jego przeklęta czerwono-złota zbroja. Steve widocznie był równie niezadowolony z najścia, co Bucky, bo marszczył się co chwilę, a jego brwi zdawały się być tak ściągnięte, że zaczęły się łączyć w jedną włochatą linię.
Ku uciesze Bucky'ego, Tony niedługo później odstawił szklankę, zapakował się w swoją zbrojkę i wyleciał przez drzwi, ledwo się w nich mieszcząc. James z trudem powstrzymał chęć pognania za nim i zniszczenia mu tego żenującego kostiumu, opamiętał się jednak, gdy Steve gwałtownie otworzył okno. Wystraszony Buck odskoczył do tyłu, potykając się o własną nogę i lądując w krzakach.
- Debilu! - stęknął, podnosząc się do siadu. - Czemu to zrobiłeś?!
- Ale co? - Steve wyraźnie udawał nierozumnego barana. Nie przeprosił, nie powiedział ani słowa. Otworzył po prostu okno nieco szerzej i zaprosił Bucky'ego do środka. Bo po co cofać się do drzwi, skoro okno znajduje się bliżej, prawda?
Buck wdrapał się do środka i rozejrzał. Oprócz zapachu whisky, nic się nie zmieniło od jego ostatniej wczorajszej wizyty. Dywan nie nosił nawet śladów po obecności ciężkiej zbroi Starka.
- Po co on tutaj był? - zapytał z czystej ciekawości, siadając na tym samym fotelu, co Tony przed chwilą. - Wydawał się być niechcianym gościem.
- Ostatnio nachodzi mnie jakoś strasznie często, twierdząc, że coś ukrywam. I prawie się dowiedział, bo jesteś kretynem i stałeś w oknie! Całą głowę ci było widać! - fuknął Steve, podając Bucky'emu otwarte piwo. Obracając szklaną butelkę w metalowej dłoni, James dopatrzył się w ciemności - bo Steve nie raczył zapalić światła, wystarczał mu blask księżyca - nazwy Desperados. Nie przepadał, ale wypił mimo wszystko pół butelki jednym haustem.
- Powiedzieliśmy o tobie każdemu, komu się dało powiedzieć. Stark dowiedzieć się nie może. Nie sądzę, by zechciałby posiadać w swoich szeregach członka Hydry.
- Że słucham?! Nie jestem nim! - zaprotestował Buck, prawie rozbijając piwo na drewnianym stoliku stojącym obok fotela.
- Byłeś. To już wystarczający powód, by nie mieć do ciebie zaufania. Nie mówię o sobie - usprawiedliwił się szybko, widząc na twarzy Bucky'ego rosnącą złość - ale niektórzy mogą uważać cię za niebezpieczeństwo.
- Pewnie - Barnes wbił się głębiej w fotel, przyciągając brodę do szyi. Wyglądał na zawiedzionego, zbitego psa. Steve bez słowa usiadł na krześle stojącym obok fotela i włączył duży telewizor. Zanim obraz rozświetlił cały pokój, na stole coś zawibrowało. Buck rozpoznał charakterystyczny dzwonek. Ktoś z TARCZY...
- Halo? - zapytał Steve, do komórki. - Tak, słucham... Co?! Jak to?! Kiedy?! Już jadę! - Rozłączył się. Spojrzał w pośpiechu na Bucky'ego i bez słowa wstał, przywołując po chwili ruchem dłoni.
- Jedziesz ze mną? - zapytał, sięgając po stojącą pod ścianą tarczę i strój.
- Oczywiście! Ale wytłumacz mi, co się stało!
Steve posłał mu puste spojrzenie, jakby nie wiedząc, co powiedzieć.
- Zamach. Na Times Square. Jedziemy, szybko!
Dotarli na miejsce w kilka minut, może pięć, może w dwie. Bucky stracił rachubę, był zbyt skupiony nad tworzeniem planu. Zamach w takim miejscu sprowadzi wszystkich agentów TARCZY, będzie więc musiał się wycofać albo działać niewidocznie i niewygodnie. Ale coś musiał zrobić. Patrzenie na ginących obywateli... Zbrzydł mu już ten widok. Pora zastąpić go czymś lepszym. Ginącymi przestępcami!
- Rób, jak uważasz. Ja muszę dotrzeć do Fury'ego - rzucił Steve na pożegnanie i zniknął w panikującym tłumie.
Bucky stał przy samochodzie, rozglądając się. Na ścianach wieżowców wymalowano ogromne czarne ptaki - zakładał, że albo kruki, albo wrony - w budynkach widać było również ogromne, ziejące czerwienią krwi, dziury. Co zaskakujące - kształtem przypominające lecącego ptaka.
Gdzieś rozległ się kolejny wybuch. Ziemia zatrzęsła się, powietrze stało się jeszcze gorętsze, niż dotychczas. Ludzie krzyknęli głośniej.
James poczuł, że wracają głosy, które do tej pory nie śmiały choćby pisnąć.
Nie teraz, proszę, nie teraz! Ja muszę pomóc!
Przed oczami dostrzegł rozmazaną postać o białych włosach. Podeszła bliżej. Stała na wyciągnięcie ręki, ale Bucky potrząsnął głową i zlekceważył wizję. Ważne było to, co właśnie działo się na Times Square, a nie to, co szumiało mu w głowie. Liczyli się ludzie, nie duchy z przeszłości czy Bóg jeden wie skąd. To nie one potrzebowały pomocy, a przerażeni obywatele Nowego Jorku!
James postanowił obejść dom i posprawdzać okna po tym, jak nikt mu nie odpowiedział. Jeśli nie drzwiami - to jakoś inaczej. James nie lubił dostrzegać problemu. Wolał myśleć o nim, jako o przeszkodzie, którą trzeba obejść albo przeskoczyć, ewentualnie przeczołgać się pod. Problem... Najbardziej ograniczające ludzi słowo, jakie kiedykolwiek mogło powstać. Żałosne w ludzkiej naturze jest to, że po usłyszeniu ów słowa, zaskakująco dużo osób wycofa się, przestanie działać i zajmie się czymś innym, łatwiejszym. Stety czy niestety, Bucky do tego tchórzliwego gatunku nie należał.
Podszedł do pierwszego lepszego okna i zajrzał do środka. Ulżyło mu, gdy dostrzegł stojącego i rozmawiającego z kimś Steve'a, lecz gdy dostrzegł drugą osobę, serce mu się zatrzymało. W fotelu ze szklaneczką whisky w dłoni siedział dumny Stark! A obok fotela stała jego przeklęta czerwono-złota zbroja. Steve widocznie był równie niezadowolony z najścia, co Bucky, bo marszczył się co chwilę, a jego brwi zdawały się być tak ściągnięte, że zaczęły się łączyć w jedną włochatą linię.
Ku uciesze Bucky'ego, Tony niedługo później odstawił szklankę, zapakował się w swoją zbrojkę i wyleciał przez drzwi, ledwo się w nich mieszcząc. James z trudem powstrzymał chęć pognania za nim i zniszczenia mu tego żenującego kostiumu, opamiętał się jednak, gdy Steve gwałtownie otworzył okno. Wystraszony Buck odskoczył do tyłu, potykając się o własną nogę i lądując w krzakach.
- Debilu! - stęknął, podnosząc się do siadu. - Czemu to zrobiłeś?!
- Ale co? - Steve wyraźnie udawał nierozumnego barana. Nie przeprosił, nie powiedział ani słowa. Otworzył po prostu okno nieco szerzej i zaprosił Bucky'ego do środka. Bo po co cofać się do drzwi, skoro okno znajduje się bliżej, prawda?
Buck wdrapał się do środka i rozejrzał. Oprócz zapachu whisky, nic się nie zmieniło od jego ostatniej wczorajszej wizyty. Dywan nie nosił nawet śladów po obecności ciężkiej zbroi Starka.
- Po co on tutaj był? - zapytał z czystej ciekawości, siadając na tym samym fotelu, co Tony przed chwilą. - Wydawał się być niechcianym gościem.
- Ostatnio nachodzi mnie jakoś strasznie często, twierdząc, że coś ukrywam. I prawie się dowiedział, bo jesteś kretynem i stałeś w oknie! Całą głowę ci było widać! - fuknął Steve, podając Bucky'emu otwarte piwo. Obracając szklaną butelkę w metalowej dłoni, James dopatrzył się w ciemności - bo Steve nie raczył zapalić światła, wystarczał mu blask księżyca - nazwy Desperados. Nie przepadał, ale wypił mimo wszystko pół butelki jednym haustem.
- Powiedzieliśmy o tobie każdemu, komu się dało powiedzieć. Stark dowiedzieć się nie może. Nie sądzę, by zechciałby posiadać w swoich szeregach członka Hydry.
- Że słucham?! Nie jestem nim! - zaprotestował Buck, prawie rozbijając piwo na drewnianym stoliku stojącym obok fotela.
- Byłeś. To już wystarczający powód, by nie mieć do ciebie zaufania. Nie mówię o sobie - usprawiedliwił się szybko, widząc na twarzy Bucky'ego rosnącą złość - ale niektórzy mogą uważać cię za niebezpieczeństwo.
- Pewnie - Barnes wbił się głębiej w fotel, przyciągając brodę do szyi. Wyglądał na zawiedzionego, zbitego psa. Steve bez słowa usiadł na krześle stojącym obok fotela i włączył duży telewizor. Zanim obraz rozświetlił cały pokój, na stole coś zawibrowało. Buck rozpoznał charakterystyczny dzwonek. Ktoś z TARCZY...
- Halo? - zapytał Steve, do komórki. - Tak, słucham... Co?! Jak to?! Kiedy?! Już jadę! - Rozłączył się. Spojrzał w pośpiechu na Bucky'ego i bez słowa wstał, przywołując po chwili ruchem dłoni.
- Jedziesz ze mną? - zapytał, sięgając po stojącą pod ścianą tarczę i strój.
- Oczywiście! Ale wytłumacz mi, co się stało!
Steve posłał mu puste spojrzenie, jakby nie wiedząc, co powiedzieć.
- Zamach. Na Times Square. Jedziemy, szybko!
* * *
Dotarli na miejsce w kilka minut, może pięć, może w dwie. Bucky stracił rachubę, był zbyt skupiony nad tworzeniem planu. Zamach w takim miejscu sprowadzi wszystkich agentów TARCZY, będzie więc musiał się wycofać albo działać niewidocznie i niewygodnie. Ale coś musiał zrobić. Patrzenie na ginących obywateli... Zbrzydł mu już ten widok. Pora zastąpić go czymś lepszym. Ginącymi przestępcami!
- Rób, jak uważasz. Ja muszę dotrzeć do Fury'ego - rzucił Steve na pożegnanie i zniknął w panikującym tłumie.
Bucky stał przy samochodzie, rozglądając się. Na ścianach wieżowców wymalowano ogromne czarne ptaki - zakładał, że albo kruki, albo wrony - w budynkach widać było również ogromne, ziejące czerwienią krwi, dziury. Co zaskakujące - kształtem przypominające lecącego ptaka.
Gdzieś rozległ się kolejny wybuch. Ziemia zatrzęsła się, powietrze stało się jeszcze gorętsze, niż dotychczas. Ludzie krzyknęli głośniej.
James poczuł, że wracają głosy, które do tej pory nie śmiały choćby pisnąć.
Nie teraz, proszę, nie teraz! Ja muszę pomóc!
Przed oczami dostrzegł rozmazaną postać o białych włosach. Podeszła bliżej. Stała na wyciągnięcie ręki, ale Bucky potrząsnął głową i zlekceważył wizję. Ważne było to, co właśnie działo się na Times Square, a nie to, co szumiało mu w głowie. Liczyli się ludzie, nie duchy z przeszłości czy Bóg jeden wie skąd. To nie one potrzebowały pomocy, a przerażeni obywatele Nowego Jorku!